J.Kalinowski-wywiad
|

„Ludzie poszukują czegoś nowego” – wywiad z Jackiem Kalinowskim

Jacek Kalinowski – ubiegłoroczny debiutant, który szturmem podbija polski rynek książki. W czerwcu ukazała się jego druga książka – „Sześć snów Laury Szuster”. W rozmowie z Następną Stroną opowiada o początkach swojej pisarskiej kariery, wyjaśnia, skąd wziął się pomysł na fabułę najnowszej powieści i jakie skojarzenia może wzbudzać w czytelnikach… tytuł.

Zakładałem zupełnie standardową ścieżkę, czyli wysyłkę do wielu wydawnictw i czekanie kilka miesięcy na odpowiedź. To proces, który przechodzi chyba 99% osób, które chcą zadebiutować. Mi jednak dopisało szczęście, któremu oczywiście pomogłem: na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału poznałem ówczesnego redaktora Znaku, Adriana Tomczyka. Pomyślałem: „wóz albo przewóz”, albo zacznę spełniać marzenia, albo będę kolejny rok pisał do szuflady. Podszedłem do Adriana, przedstawiłem się, powiedziałem co lubię pisać i nad czym aktualnie pracuję. Podparłem to oczywiście swoją całkiem bogatą historią konkursową; jestem laureatem wielu konkursów literackich, między innymi zwycięzcą prestiżowego konkursu EMPiK Go Short, na który spłynęło ponad 1200 prac. Bezpośredni kontakt, swoiste pisarskie CV oraz wysłany Adrianowi fragment książki zaowocował tym, że już na drugi dzień na moim mejlu wylądowała odpowiedź, że Znak jest zainteresowany spotkaniem i długofalową współpracą. To precedens i jak sami moi redaktorzy przyznali, nie spotkali się wcześniej z taką ścieżką wydawniczą w przypadku kogoś, kto nie wydał jeszcze ani jednej książki.

Największym wyzwaniem było i wciąż jest dla mnie czekanie i z początku może to zabrzmieć bezczelnie, bo mówi to gość, który na odpowiedź z wydawnictwa czekał 24 godziny. Ale chodzi o dalszy proces. Napisałem debiut całkiem szybko, bo w 4 miesiące, pamiętam, że wysłałem plik 6 stycznia 2023 roku. Od tego momentu na niewiele rzeczy miałem wpływ, jeśli chodzi o czas realizacji kolejnych procesów. Redaktorzy musieli starannie przeczytać całość, i to nie raz ani dwa, ponanosić swoje uwagi, rozpoczyna się redakcja, która trwała u nas trzy miesiące. Później korekta, projektowanie okładki, druk, na który też potrzeba trzy tygodnie. Dlatego książka, którą skończyłem pisać w styczniu, na półki księgarń trafiła w ostatni dzień maja. To niemal pół roku. Musiałem się nauczyć, że niektórych procesów nie przyspieszę.

Fajnie, że wspominasz o spotkaniach z czytelnikami, bo to najpiękniejsza część tej roboty, choć nigdy bym się tego nie spodziewał. Nie lubię publicznych wystąpień, żaden ze mnie zwierz sceniczny, najchętniej nie opuszczałbym swojej samotni, tylko pisał i czytał pod kołderką. Ale na każdym spotkaniu staram się przełamywać swojego wewnętrznego introwertyka. I to się opłaca. To, jaką energię czerpię od publiki, z rozmów, z podpisywania wam książek, wymiany kilku zdań na targach i festiwalach, to jest aż niewiarygodne. Chodzę uskrzydlony co najmniej przez kolejny tydzień. Z bardzo pozytywnych zaskoczeń, jeśli chodzi o świat okołoksiążkowy to jest… bookstagram – poznałem tu mnóstwo wspaniałych osób, które w serdeczny sposób, zupełnie bezinteresownie promują mnie i moje książki. Wspierają, czytają, polecają dalej. Ewelina, Alina, Ola, Aga, Karolina, Jowita, Monika – bardzo, bardzo wam dziękuję!

miejsca-cieniste

Bałem! Ale chciałem podjąć to ryzyko. „Miejsca cieniste” rzeczywiście są tradycyjne: trochę domestic noir, dwa małżeństwa, zaginięcie dziecka i tak dalej. To świetna książka, ale nie chciałem pisać drugiej w podobnym klimacie, choć wiem, że takie są oczekiwania części czytelników. „Sześć snów Laury Szuster” to krok naprzód i z perspektywy tych dwóch miesięcy od premiery widzę, że się opłacało: książka ma bardzo dobre recenzje i nie wiem, czy nie została nawet lepiej przyjęta niż „Miejsca cieniste”. Ale to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że ludzie poszukują czegoś nowego i ja im to nowe zaproponowałem, bo rzeczywiście łączę thriller z elementami fantastyki. Jestem świadomy, że to nie jest połączenie dla każdego, ale właśnie… ile będziemy pisać o tajemnicach między małżonkami, o podglądaniu i zaginięciach? Idźmy naprzód! I jako autorzy, i jako czytelnicy. W literaturze anglojęzycznej już się to dzieje, ten trend się rozwija. Dlaczego na naszym rynku mielibyśmy się kurczowo trzymać wypracowanych, gatunkowych ram?

Ten tytuł miał być jeszcze dłuższy, bo szukaliśmy jakiegoś przyciągającego, nieoczywistego przymiotnika, który określałby sny Laury. Jednak żadna wersja nie podobała nam się tak do końca, w stu procentach, więc zostaliśmy przy „Sześciu snach Laury Szuster”, który jest niezłym łamańcem językowym, co też jest kolejnym wyróżnikiem. Sam tytuł, a raczej jego vibe, długość i to, że jest tam wymieniona bohaterka z imienia i nazwiska to celowy zabieg. To pewne ustawienie na wstępie całej historii, kod, według którego czytelnik od razu wie, czego może się spodziewać. Nie bez przyczyny tytuł mojej książki jest podobny do takich tytułów jak „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, czy „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle”. To również historie, które majstrują w czasie, łamią jego linearność, mają element fantastyczny, ale nie dominujący, choć kluczowy. Jakoś tak się przyjęło w książkach (ale filmach chyba też), że długaśne tytuły są obietnicą jakiejś niezwykłości w treści. U mnie, mam nadzieję, takim wabikiem jest również konkretna liczba snów. Sześć. Dlaczego nie siedem? Dlaczego nie pięć? Czytelnik przemierza fabułę, wiedząc, że szósty sen to będzie finał historii, wszystko się wyjaśni. Mamy jasno ustalony cel, reguły są znane, co kontrastuje z całą niesamowitością sytuacji, w jakiej znalazła się Laura.

Sześć snów Laury Szuster

Są dwa źródła pomysłu, może nie na tę konkretną historię, ale po prostu na pomieszanie thrillera z elementami nadnaturalnymi. Po pierwsze właśnie ta chęć zrobienia czegoś nowego, innego, czegoś, czego w polskim thrillerze jeszcze nie było. Chęć złamania reguł, wymieszanie trochę dwóch odmiennych konwencji, ciekawość, jak zareagują na nią czytelnicy. Po drugie ja bardzo lubię takie nieoczywiste wątki w teoretycznie twardo stąpających po ziemi historiach. Lubię realizm magiczny, lubię motywy, które trudno wyjaśnić, ale też trudno zakwestionować, np. przeczucia. Jeżeli w bardzo wiarygodny, uporządkowany świat wrzucimy tego typu rzeczy, powstanie historia, która mnie po prostu zainteresuje. „Sześć snów Laury Szuster” to w dużej mierze rasowy thriller – jest tajemnica, którą trzeba wyjaśnić, są tropy, jest napięcie i sporo mroku. Pierwszym obrazem, jaki miałem przed oczami, kiedy kluł się pomysł na tę historię, był prolog, a w nim płonący gołębnik z trójką młodych ludzi w środku. Pomyślałem sobie, kto i w jaki sposób mógłby zapobiec tej śmierci. Albo ją wyjaśnić. I dlaczego nie będzie to rozwiedziony komisarz zaglądający do kieliszka i rzucający wyłącznie ciętymi ripostami w swoich współpracowników. Nie. Chciałem to zrobić inaczej.

Dlaczego 2003 rok? Bo tak mało thrillerów i kryminałów dzieje się w tych latach! A to wspaniałe dla mnie czasy. Trochę czas transformacji, przynajmniej w tym wymiarze technologicznym, ale społecznym myślę, że też: wchodziliśmy do Unii, zniknęły granice między państwami, zaczęliśmy mieć Orliki i ładne place zabaw pod blokami. To pretekst do nieporozumień, czasem zabawnych między Laurą, a jej matką, którą spotyka właśnie w 2003 roku. Mam duży sentyment do tych czasów, byłem wtedy niewiele młodszy od mojej fikcyjnej trójki z Gruźca. Poza tym rosną nowi czytelnicy. Dla dzisiejszych 30-latków, lata 00′ są tym, czym dla mnie lata 90. A kryminałów i thrillerów o latach 90′ powstało już trochę, chciałem wejść na mniej wyeksploatowany teren.

Chyba nie będzie zaskoczeniem, że szczególną sympatią darzę Oktawię, bohaterkę z mojego debiutu. To charakterystyczna i charakterna dziewczyna, z ogoloną na łyso głową, z zaburzeniami odżywiania, mocno zagubiona w świecie relacji, ale jednak z całkiem nieźle ustawionym kompasem moralnym. Pisało mi się ją z ogromną przyjemnością i ponad rok od debiutu wciąż czuję, że to postać, która udźwignęłaby serię. Tu znowu wchodzi moja chęć zrobienia czegoś, czego raczej nikt się nie podejmuje, czyli napisanie kontynuacji thrillera. Bo o ile w kryminałach seria nie jest niczym nadzwyczajnym, bo poszczególne książki łączy postać detektywa/śledczego/komisarza, tak w przypadku thrillerów nie jest to już takie proste, no bo ile nieszczęść może spotykać zwykłą rodzinę, zwykłego bohatera, everymana, takiego jak ty czy ja? Ja jednak widzę pewien potencjał i mimo że główny wątek w „Miejscach cienistych” jest definitywnie zamknięty, tą są tam jednak pouchylane furteczki, które mógłbym otworzyć szerzej w kontynuacji. Mam na to nawet pomysł, ale uczciwie mówię, że na razie nie robię nic w tym kierunku. Nieustannie jednak coś mi dzwoni z tyłu głowy…

Pomyślałem, że to będzie miłe i ciekawe w swojej formie docenienie Igora Brejdyganta i Mariusza Czubaja. Pokazanie szacunku, jakim ich darzę. A przy okazji całkiem fajny product placement, a przecież będąc w jednym wydawnictwie gramy do jednej bramki. Obaj autorzy to giganci na naszej scenie, Mariusz Czubaj to jeden z prekursorów współczesnego kryminału w Polsce, dwukrotny zdobywca Nagrody Wielkiego Kalibru, prywatnie wesoły i charyzmatyczny gość. Igor Brejdygant, stojący gdzieś na styku świata filmu i literatury, w każdej z tych dziedzin niezwykle twórczy, jest autorem o wysokiej klasie i kulturze osobistej. Dwukrotnie mieliśmy wspólny panel na scenie podczas MFK we Wrocławiu, bardzo dobrze czuję się w jego towarzystwie, to taka trochę relacja mentor-młodszy kolega po fachu. Igor czytał „Miejsca cieniste”, gdzie w treść wplotłem jego książkę; wiem, że się ucieszył, było to dla niego najzwyczajniej w świecie miłe. Mariusz „Sześciu snów Laury Szuster” chyba jeszcze nie czytał, to wciąż dość świeża książka, a wiadomo, jak wielkie stosiki do przeczytania ma każdy z nas!

Szczerze mówiąc, nie. Ale to nie jest tak, że nie lubię jej muzyki. Lubię i to bardzo, ale raczej na zasadzie, że jak jadę autem, to nie przełączę, a nawet przygłoszę. Nie mam jednak płyty, oprócz dwóch numerów, które pojawiają się w książce, znam jeszcze może… ze dwa inne? I wszystkie mi się podobają, ale do fana mi daleko, bo na koncerty nie chodzę, a na co dzień nie jestem bardzo poszukującym, eksplorującym słuchaczem. Mam rzeczy, których słucham od lat i jest mi z tym dobrze. To jest w zupełnym przeciwieństwie do literatury, w której zarówno jako czytelnik, ale i autor lubię nowości i poszerzanie horyzontów.

Nie za wiele oprócz tego, że to znów będzie thriller psychologiczny z nieoczywistymi postaciami. Niejednoznacznymi. Znów będziesz się zastanawiać, kto tu jest dobry, kto zły. Co kieruje moimi bohaterami, jakie są ich prawdziwe motywacje. Znów będzie sporo relacji, które są dla mnie podstawą każdej historii. I masa emocji, bo to głównie dla nich piszę i czytam. Co więcej mogę powiedzieć? Poprzeczka znów wędruje wyżej. Będzie dobrze.

Przeczytana to „Zbędni” Wojciecha Chmielarza, a czytana, bo jestem w połowie, to wspaniałe „Nemezis” Macieja Siembiedy.

„Nic tu nie jest prawdą” Lisy Jewell.

Skoro przy Laurze weszliśmy w tematykę lekko fantastyczną, w te wszystkie zawiłości związane z cofaniem się w czasie i zmianą przyszłości, to polecam moje ukochane „Dallas 63’” Stephena Kinga. Opasłe tomisko, a ja grubych książek nie lubię, jednak to jest tak znakomicie napisane… Jedna z niewielu książek, po skończeniu której omal nie zacząłem płakać, że już nie wejdę ponownie w ten świat, tak mistrzowsko wykreowany przez autora. Majstersztyk pod każdym względem.




Jacek Kalinowski w sieci:
http://jacekkalinowski.pl/
https://www.instagram.com/_jacekkalinowski/
https://www.facebook.com/jacekkalinowski.autor

Dodaj komentarz